Perspektywa Jacoba
Saru uczył mnie używania płomienia. Siedzieliśmy na podłodze sali treningowej. Musiałem go najpierw wzniecić bez przywoływania Verony. Nie było to łatwe, już nawet miałem go poprosić żeby mnie uderzył ale przypomniałem sobie że muszę wzniecić płomień nie będąc w niebezpieczeństwie.
Ciekawe jak radzą sobie pozostali.
Dawałem radę jakoś rozgrzać pierścień ale nic więcej.
-Tak przy okazji, to gdzie ja zostawiłem pistolety?-przypomniałem sobie że powinienem je mieć ze sobą.
-Nie wiem. Mam nadzieję że jakieś dziecko go nie znajdzie.-odpowiedział niewzruszony wujek.
-Ty a właściwie jak jest z tymi dziećmi?-przypomniałem sobie o nich.-Wiem że miały być dziećmi niektórych pracowników, ale co jeśli by się komuś wygadały? No bo dzieci nie trzymają najlepiej tajemnic.
-Nie zrobią tego. W wieku 5 lat przechodzą specjalny trening... No, trening jak trening bawią się z psychologiem, który używa takiej specjalnej sztuczki. One podświadomie wiedzą że nie mogą nikomu obcemu powiedzieć o mafii. Często się też zdarza, że pytają się rodziców dlaczego im nie wolno o tym mówić. Wtedy wystarczy coś nazmyślać.-Saru mówił to bardzo spokojnie.
-Wow. Rodzic roku.-odpowiedziałem sarkastycznie.
-Nie martw się, to jest bezpieczne, i dla dobra dzieci.
-Szkolicie ich na zabójców od najmłodszych lat!
-Taka była decyzja rodziców.-Saru nie wykazał ani trochę współczucia.
-No ale tak nie można!-krzyknąłem.
Poczułem ciepło na dłoni.
-Twoja Matka zdecydowała trzymać cię z daleka od mafii, ona podjęła inną decyzję.-w jego oczach malował się smutek, pewność siebie i ani krzty litości. A co jeśli wujek wcale nie jest taki miły jak myślałem.
-A może zrobiła tak bo tylko ona tak mogła, jako szef! Nie dajecie im wyboru!-czułem że pierścień zaczyna parzyć. Gęsia skórka pojawiała się w miejscach o jakich nawet nie śniłem.
-Jacob! Myślisz że ktokolwiek pracuje tu bo chce!?-Saru krzyknął wyraźnie zdenerwowany.
Wzdrygnąłem się. Rozluźniłem mięśnie. Spojrzałem na niego.
-Wszyscy robimy to by chronić tych których kochamy-kontynuował.-Każdy z nas ma własny powód ale nikt z nas nie walczy dla uciechy.
Zacisnąłem pięści. Gorąco było nie do wytrzymania.
-Zmieniasz temat.-syknąłem przez zaciśnięte zęby.
-JACOB! CZY TY NIE ROZU-
-NIE! nie rozumiem!-przerwałem mu.-Nic nie rozumiem bo nie chcecie mi wyjaśnić! O co chodzi z moim ojcem! O co chodzi z Danveldem! Co przede mną ukrywacie! Dlaczego Verona wie, że Tato nie ufa Danveldowi!
W tej chwili w głowie usłyszałem głos matki.
"Twój płomień to płomień pokoju, nie zmuszaj go do agresji."
Te same słowa kiedy otrzymałem pierścień na własność.
Agresji...?
Tak, byłem wściekły. Wściekły na Saru, na Danvelda, na Ojca...
Może właśnie o to chodziło... nie dam rady zapanować na płomieniem zmuszając się do tego...
Zerknąłem na rękę. Tak, na pierścieniu była złota poświata. Ale ona parzyła mnie. Wcześniej ogień Verony był przyjemny w dotyku.
Uspokoiłem oddech.
-Jacob...-Szarowłosy wydawał się bezradny.
Wstałem.
Skupiłem myśli na jednym. Próbowałem zapomnieć o mojej złości. Przyłożyłem prawą dłoń do piersi.
-Verona.-powiedziałem to cicho, ale od razu poczułem przyjemne ciepło w całym ciele.
Z pierścienia buchnęła złota smuga z której w płomieniach uformował się lis z trzema ogonami. Stanęła za mną.
Uśmiechnąłem się.
-'Dobrze cię znów widzieć'-pomyślałem.
-'Trochę to trwało, mistrzu'
Odpowiedziałem szczerym uśmiechem.
-Już.-zwróciłem się do Saru.-Sądzę że możemy to zaliczyć.-na całej prawej dłoni płonął złoty płomień.
-Jak ty...
-ŚWIETNIE!-z głośników znowu było słychać blondyna.-CHODŹCIE OBOJE... TZN. OBY-TROJE DO SEKTORA SZPITALNEGO. JACOB SOBIE POĆWICZY.
-Poćwiczyć?-zapytałem.
-MASZ PACJENTÓW...
Perspektywa Naomi
Od pół godziny Lancer kazał mi skupiać się na tym pierścieniu i wyobrażać sobie swój cel... Jaki idiotyzm...
-Słuchaj Lancer, Tak właściwie dlaczego mamy nosić pierścień na środkowym palcu?
-Możesz też na serdecznym ale będzie o wiele trudniej, szczególnie tak potężny pierścień jak twój.-odpowiedział nawet nie patrząc mi się w oczy.
-Jest jakaś zależność?-zaciekawiło mnie to... Poza tym mogłam się oderwać od ćwiczeń.
-No bo każdy człowiek ma wewnątrz siebie pewien rodzaj energii. Kiedy ta energia zetknie się z pierścieniem osoby o silnej woli są w stanie wzniecić płomień. A środkowy palec łatwiej przewodzi tą energie do pierścienia niż pozostałe. Nie wiemy dlaczego tak jest.-wytłumaczył białowłosy.
-Hmmm...-zamyśliłam się.
-Lepiej skup się na pierścieniu.-odrzekł monotonnie.
-Znowuuu?
-Moglibyśmy robić to w tradycyjny sposób tzn walkę i w momencie największego niebezpieczeństwa sama wznieciłabyś płomień. Ale z racji tego, że jako broń wybrałaś sobie snajperkę. jednym strzałem mnie zabijesz, tak więc zrobimy to w nudny sposób.-to brzmiało jakby miało u mnie wywołać wyrzuty sumienia.
-Mogę wybrać inną broń jeśli chcesz.-zaproponowałam.
-Nie. Wybór musi być twój.-zaprzeczył.
-No dobra, a nie ma innego sposobu?
-Nooo... jest jeden ale nie koniecznie jest łatwiejszy...-Lancer wydawał się niepewny. W sumie to nie wiem dużo o nim. wydawał się aż za bardzo neutralny. Jakby w nic nie wkładał chęci.
-A będzie trzeba siedzieć i się "skupiać"?-zrobiłam ten słynny gest cudzysłowu.
-Trochę. ale mniej niż teraz.
-Wchodzę w to!-krzyknęłam i wstałam z podłogi.-co muszę robić?
-Jesteś pew-
-Jestem!-przerwałam.
-No dobra... Weź swoją broń-podniosłam czarny karabin snajperski który wcześniej oparłam o ścianę, przy której siedzieliśmy. Był ciężki i zimny ale idealnie pasował do moich rąk.
-Niech zgadnę. Muszę się skupiać na broni.-zapytałam z niechęciom.
-Bingo! Szybko łapiesz. Masz skupić na niej całą swoją uwagę i przez cały czas nie otwierać oczu.
-Ok... a co potem?
-Będę chodził wokół ciebie. Kiedy dam ci sygnał masz się obrócić i wycelować karabinem we mnie.-odpowiedział białowłosy spokojnie.
-Ale jak to? tak po prostu?-fuknęłam z nieukrywanym zdziwieniem.
-Nie lekceważ tej próby. Jeśli choć na chwilę pomyślisz o czymkolwiek innym niż twojej broni, nie uda cię się.-Nie wyczytałam z jego głosu jakichkolwiek emocji.
-Tak uważasz? To sprawdźmy!-Zawiesiłam sobie snajperkę paskiem na szyi, odwróciłam się do niego tyłem i zamknęłam oczy.-Zaczynaj!-burknęłam przez ramię.
-A wiesz chociaż jaki sygnał dam?-powiedział z drwiną i chyba powstrzymywał się od śmiechu.
Co za palant z niego!
-M-m-możliwe, że nie wiem...-wyjąkałam.
-Pstryknę palcami, o tak.-ledwo co usłyszałam.
A co jak nie usł- Stop! mam pokazać temu zarozumiałemu idiocie gdzie jego miejsce!
-Zaczynaj!
-Jak sobie życzysz. Zamknij oczy.-Dalej słyszałam odrobinę drwiny.
Stałam z zamkniętymi oczyma i czekałam...
tup... tup... tup... pstryk.
Odwróciłam się na pięcie i podniosłam lufę karabinu.
-Cholera! Oszukujesz!-krzyknęłam!-to już 4 raz z rzędu.
-Nie prawda, nie ruszyłem się ani o centymetr po pstryknięciu palcami.-odpowiedział uśmiechając się.
-Gówno prawda!
-Już ci mówiłem, że to nie takie proste. Musisz skupić całą swoją uwagę na karabinie, a ty słuchasz moich kroków. to tak nie zadziała.
-Jasne jasne. jeszcze raz.-Zamknęłam oczy.
-I pamiętaj musisz mieć przed oczami cel jaki chcesz osiągnąć.-Dodał jeszcze zanim zaczął mnie okrążać.
Cel... jaki ja mogłabym mieć cel? Jestem rozpieszczoną dziewczyną, która dostawała wszystko o co poprosiła rodziców, a teraz? Teraz nawet jestem z Jacobem... no w sumie nigdy o nim nie myślałam w taki sposób ale jakoś tak wyszło... jaki ja mogłabym mieć cel?
Pstryk.
-AAA!-krzyknęłam odskoczyłam i zaczęłam się rozglądać gdzie jest ten białowłosy matoł.
-Tutaj panienko.-powiedział stojąc za mną.
Odwróciłam się i wycelowałam karabinem prosto w jego twarz. Stał dwa metry ode mnie uśmiechając się głupkowato.
-Jeszcze raz tak zrobisz to pociągnę za spust.-warknęłam.
-Masz bardzo melodyjny głos, wiesz?-powiedział nie ruszając się z miejsca. Jego uśmiech zbladł ale nie zniknął. Raczej przybrał przyjazny odcień.
-O czym ty mówisz?-Wypaliłam z nadzieją, że się nie czerwienię.
-Damie z takim głosem nie wypada grozić ludziom.
Co do cholery w niego wstąpiło?
-Nie skupiałaś się ani na karabinie ani na mnie. Chcesz wzniecić ten płomień czy nie?-kontynuował.
Spojrzałam na pierścień. Oczywiście, że chce go wzniecić, nie chcę odstawać od innych...
Dobra, chyba będę najbardziej odstającą nastolatką na świecie, bo zamiast z przyjaciółmi chodzić na miasto to wstąpiłam do mafii ale wiecie o co chodzi.
-Chce wzniecić płomień.-odpowiedziałam spokojnym głosem.-Chce być żywiołowym zabójcą.-spojrzałam mu prosto w oczy.
Na twarzy pojawił mu się uśmiech. Nie uśmiech kpiny czy rozbawienia... jego mina wydawała się bardziej... zadowolona.
-Dobrze.-Lancer brzmiał spokojnie ale czułam jego zadowolenie.-jeszcze raz. Tym razem ci się uda.
Odwróciłam się zamknęłam oczy. Ciemność... Myśl o karabinie...
tup...
Nie! myśl o karabinie... myśl o karabinie.
tup...
Muszę się uspokoić. Jaki jest mój cel. Chcę wzniecić płomień i zostać zabójcą... wspierać moich przyjaciół, być im podporą. Nie słyszę już kroków... działa?
-Sądzę że tak.
Otworzyłam szybko oczy odwracając się w stronę z której dobiegał męski głos. To nie był białowłosego kolosa, głos był za wysoki.
Gdzie ja do cholery jestem? Podłoga była kamienna, naturalna. Wokół leżały porozrzucane pnie drzew. Niektóre połamane inne przypalone a jeszcze inne spleśniałe. Byłam na zewnątrz. Niebo było całe usłane szarymi chmurami. Nie cierpię takiej pogody. Deszcz wisi w powietrzu ale nie pada. wokół nóg gdzieniegdzie były małe kępki trawy. Nic nie widziałam ponad tymi balami drewna. Jakbym znajdowała się na płaszczyźnie której ścianami są pnie. Otaczały mnie z każdej strony. "Dziedziniec" który tworzyły miał kształt koła.
-Troszkę to trwało.-po drugiej stronie placu stała jakaś postać w ręce trzymał kawałek drewna. Był to wysoki brązowowłosy mężczyzna ubrany jak Indianin. Skórę też miał lekko czerwoną a na głowie piuropusz natomiast akcent brytyjski, co nie zmienia faktu, że rozmawiał ze mną po japońsku.
-Kim jesteś?-nie mogłam dojrzeć jego twarzy.-W ogóle to gdzie ja jestem?
-Spokojnie, spokojnie.-Wsadził kawałek drewna do kieszeni. i odwracając się w moją stronę postąpił krok do przodu. Chciałam wycelować w niego karabinem ale coś mnie powstrzymywało... coś jakbym wiedziała, że jest to sojusznik... "sojusznik"? Od kiedy zaczęłam mówić jak jakiś generał na wojnie?-jestem nieco inny niż światło, mrok, woda i wiatr. Nie będę ci prawił zagadek, po prostu wyjaśnię ci o co chodzi.
-Ale ty właśnie prawisz mi zagadki!-Teraz już widziałam jego rysy, Nos miał orli, brwi krzaczaste, usta cienkie, a oczy... oczy były czerwone i w dodatku jakoś tak dziwnie świeciły.
-No dobrze, dobrze. Nie bądź tak, taka niecierpliwa-dlaczego on powtarza?-Nazywam się się Alexy i jestem twoją bestią pierścieńną. Widziałem co robisz tam tam na zewnątrz. Tylko ktoś z tym tym samym darem co ja mógłby w ogóle próbować mnie mnie przebudzić, a już nie wspomnę o sukcesie.
-O jakim darze mówisz?-to powtarzanie zaczęło wkurzać.
-O twoim wzroku.-otworzyłam szerzej oczy, i dojrzałam błysk w tych Alexy'ego.-Może jeszcze tego tego nie nie zauważyłaś ale masz pewną zdolność. Widzisz nieco więcej niż niż inni.
Spuściłam głowę. Tak... już kiedyś coś widziałam... coś dziwnego. To było dawno temu ale pamiętam.
-Czy... czy to znaczy że mogłabym widzieć w człowieku winę?-zdawało mi się że chmury pociemniały.
-Co masz na na myśli?-Pytanie wydawało się szczere ale byłam prawie pena że ten dziwny mężczyzna wie o co mi chodzi.
-Czy mogłabym dojrzeć w człowieku to co kiedyś zrobił... np. widziałabym po dokonanej zbrodni poczucie winny?-głos mi drżał a słowa ledwo przedostawały się przez gardło.
-Owszem... i mogłabyś zobaczyć o wiele wiele więcej.
To pierwsze słowo trafiło mnie jak pocisk. Reszty nie musiałam słuchać.
-Hah... a więc to jednak on... a więc to jednak on ją zabił...-poczułam pieczenie pod powiekami.
Nie! nie mogę teraz płakać.
-Wybacz, nie jestem w stanie cię cię pocieszyć ale mogę Ci teraz teraz pomóc.-na szczęście powstrzymał mnie głos brytyjskiego Indianina.-Jeśli dobrze pamiętam to to przechodzisz teraz próbę.
-Skąd-
-Widziałem...-Alexy mrugnął swoim czerwonym okiem.-pomogę ci przebudzić do pełna swój wzrok. A pote-
-NIE!-przerwałam mu.-NIE CHCĘ TEGO ZASRANEGO WZROKU!!!
-Spokojnie, spokojnie... Musisz nau-
-Nic nie muszę!
-Czy czy nie chciałaś nie odstawać od swoich przyjaciół!-Alexy po raz pierwszy podniósł głos.
Drgnęłam. Już miałam się zapytać skąd to wie ale znałam już odpowiedź. On widział...
-Zgoda.-podniosłam na niego wzrok.-Nauczysz mnie "widzieć" a następnie pokażemy temu białowłosemu kretynowi, nie jesteśmy tacy słabi!
-My?
-No jesteś w moim pierścieniu.-kontynuowałam.-Więc chcąc nie chcąc będziemy działać razem.-mam nadzieję, że się nie zarumieniłam bo i tak już nagle zmieniłam zdanie. Jezu co jest? chyba mam okres...
-Yyy... nie chciałbym bym cię niepokoić panienko ale ja słyszę twoje myśli.-Alexy przerwał moje rozważania.
-CO!? TO ZNA-
-Spokojnie, spokojnie ja tak działam na ludzi... nie mogą nie zmieniać zdania przy przy mnie. więc łatwo przekonuję ludzi.-no. teraz to na pewno się zarumieniłam.-Tak, to to prawda, zarumieniłaś się.
-Przestań!-krzyknęłam.
Alexy zaśmiał się... śmieje się!? Ze mnie!?
-Nie kochana, nie nie z ciebie.-Jezu... to zaczyna "wkur-wkurwiać"...-No dobrze, wróćmy do do ważnych spraw. Będziemy słyszeć swoje myśli na wzajem bo łączy nas nas połączenie duszy. A teraz do rzeczy. Kiedy wyjdziesz stąd wzniecisz płomień bez wzywania mnie. Poczujesz takie mrowienie. Ale płomień złamie okowy które trzymają twój wzrok w ryzach. a wtedy już sobie sama poradzisz.
-Jesteś pewny?-troszkę... ten plan wydaje się taki troszkę skąpy.
-Nie jest skąpy, skąpy. Uwierz mi. Dar widzenia który posiadamy nie jest taki tandetny.-Alexy lekko wykrzywił kąciki ust.
-Ok. Jak się stąd wydostać? tzn. nie żeby mi się tu nie podobało ale mamy tyłek frajera do skopania.
-Po po prostu zamknij oczy.
Zamknęłam. Poczułam jakby ktoś mnie podrzucił a następnie węzeł w żołądku. Chwilę później poczułam już grunt pod nogami. i słyszałam kroki Lancera. Czyżby czas się zatrzymał kiedy rozmawiałam z Alexym bo snem to na pewno nie było. Chwila... mrowienie? Tak. Na prawej ręce i na oczach... ale... ja widzę.
Widzę i to 360 stopni wokół siebie... z zamkniętymi oczyma widzę go, robi małe kroki za moimi plecami. Nie wiem jak to wytłumaczyć ale to wygląda jakbym widziała również ciepło... Jak jakiś radar.
tup... tup... tup...
Przygotuj się białowłosy dupku.
tup... pstryk.
Odwróciłam się szybko na pięcie podnosząc jednocześnie karabin. Dalej miałam zamknięte oczy, nie musiałam ich otwierać. Przyjemne ciepło gromadziło się na prawej dłoni i pod powiekami. "Widząc" jego zaskoczoną twarz wiedziałam że mi się udało. Ciekawe jak bardzo mogę tym wzrokiem operować. Skupiłam się... Tak. udało się. Widzę wszystko z perspektywy trzeciej osoby. Widzę zaskoczonego Lancera, widzę siebie uśmiechniętą z płonącymi czerwonym migoczącym ogniem oczyma. Dobra dosyć tego przedstawienia. Powoli otworzyłam oczy. Płomień przyjemnie połaskotał mnie po skórze.
-Widzisz... nie jestem taka bezużyteczna.-wyrwałam go z osłupienia.
-Nie... to niemożliwe... bez bestii? Nie... to zły znak...-słowa grzęzły mu w gardle.
-Co jest...? Wszystko w porządku?-wyglądał jakby się miał przewrócić.
-Zły znak... nie będzie happy endu.
"-Zły znak... nie będzie happy endu." Hm, zapowiada się naprawdę nieźle.. Strasznie mnie ciekawi, o co w tym chodzi.. Mam nadzieję, że dość szybko się to wyjaśni.. ;) Pozdrawiam i życzę Ci MEGA WENY, CHĘCI i sporo CZASU (na odpoczynek też ;D).
OdpowiedzUsuń~Daga ^.^'
Rozdział cudowny. Jak całe opowiadanie zresztą. Zastanawiam się, dlaczego tak długo nie ma rozdziału.. ale nie wnikam. Mam nadzieję, że takowy się wkrótce pojawi.
OdpowiedzUsuń